Wraz z nowym rokiem
pojawiło się nowe wyzwanie. Misja w Chile.
Tutejsza Prowincja
już od jakiegoś czasu prosiła o pomoc personalną. Wyraziłem
swoją gotowość i … los padł na „Macieja”.
Zaczęto mnie
wysyłać już w Finlandii gdzie dostałem ładny „sercański”
krzyż misyjny. Po spakowaniu się i wyniesieniu wszystkiego na wieżę, znowu można mnie zaliczyć do „lekkiej kawalerii”. Następnie
zaczęła się podróż. Pierwszy przystanek – Polska.
W czasie załatwiania
wizy pomagałem w sprawach administracyjnych w Tarnowie w Polsce.
Muszę przyznać, że taka praca na furcie wcale nie jest łatwa.
Podziwiam wytrwałość księży tam pracujących.
Gdy już wszystko
zostało pozałatwiane, 19 kwietnia wyruszyłem w nieznane. Po prawie
24 godzinach podróży znalazłem się na innym kontynencie, po drugiej stronie
świata. Obecnie to krótka podróż. Dawniej, jak opowiadają
tutejsi misjonarze z Holandii, na tę drogę musiało się poświęcić
kilka tygodni, korzystając z usług statków handlowych. W obecnych
czasach można o wiele krócej. Mimo wszystko podróż też męcząca.
20 kwietnia
znalazłem się w Santiago de Chile. Z lotniska odebrali mnie ks. Prowincjał
Johnny z ks. Christiano. Zakwaterowano mnie w Instytucie Najśw.
Serca Pana Jezusa. Choć oficjalnym moim adresem jest adres
Prowincjalatu. Samo Chile też zgotowało „wybuchowe” powitanie
czyli wybuch wulkanu Calbuco. Fakt, że w Chile jest dość poważna
liczba czynnych wulkanów nie zmienia tego, że widowisko jest
spektakularne jak również ciężkie dla ludności mieszkającej w
pobliżu wybuchającego wulkanu jak i tych, którzy znajdą się na
trasie przechodzenia popiołów z wulkanu.
A po kilku dniach
nastąpiło to czego już za bardzo nie lubię. Powrót do ławy
szkolnej. Całe szczęście, tym razem prywatnie. Jednak zadania i
tak należy odrabiać. Jednak jeżeli mam tutaj przez jakiś czas
pracować muszę się nauczyć tego języka.
Przy nauce języka
jak i ogólnie pobycie tu na miejscu związane jest z poznaniem
tutejszych zwyczajów i kultury. Pierwszym co mnie uderzyło to ilość
psów na ulicach i drogach. Nie wiem jak to wygląda w innych krajach
Ameryki południowej czy w Azji, jednak można powiedzieć, że Chile
to kraina psów. Na pewno wielu innych rzeczy (jak np. wulkanów),
jednak ten szczegół jakoś pierwszy rzucił mi się w oczy. W
naszym domu, również mamy 4 psy.
Inną rzeczą, która
mnie uderzyła to ufortyfikowanie domów. Prawie każdy do to taka
mała forteca. Nawet te wyglądające na bardzo ubogie. Domy
ogrodzone murami zakończone kolcami, szkłem czy drutami pod
napięciem. W każdym oknie i drzwiach kraty. Wszystko wygląda na
szczelnie pozamykane. W mieście widać, że niektóre bloki tworzą
swój zabezpieczony teren z wartownikami i kamerami. Co zresztą
można zauważyć również w miastach w Polsce. Poza miastem domy
często są zorganizowane w tzw wspólnoty, również otoczone murami
i bramami.
Właśnie w takim
miejscu nad Pacyfikiem, Prowincja chileńska posiada swój domek
wypoczynkowy. Jednego razu, gdy w nocy przyjechaliśmy na to miejsce
okazało się, że brama jest zamknięta na klucz (czego wcześniej
nie było), a my owego klucza nie posiadamy. Bramę zaczęto zamykać,
by na teren nie wchodziły niepowołane osoby, czyli złodzieje.
Dobrze, że na terenie wspólnoty znalazł się ktoś kto nas
zauważył i przyszedł otworzyć bramę. Inaczej byśmy musieli
wracać do Santiago lub nocować w samochodzie.
Posiadanie takiego
domku nad plażą daje możliwość wypoczynku, kiedy jest taka
możliwość (np. długi weekend). A niektórym (np. mi) zobaczenie
po raz pierwszy siłę Pacyfiku.
Siłę, która należy uszanować,
gdyż może cię zabić. Właśnie w tym samym dniu, gdy tam byliśmy
w sąsiedniej wiosce zginął jakiś turysta wciągnięty przez jedną
z wielkich fal.
I tak rozpoczyna się
nowa przygoda na niwie Pańskiej. Da Bóg, bym dobrze się
przygotował.