Freiburg
Dnia 01. lipca 2010 zaczynam podróż do Freiburga. A pocóż to? Ano zachciało mi się uczyć języka niemieckiego. Mam nadzieję, że moja głowa wytrzyma to przeciążenie.
Jak to się zaczęło. Nieszczególnie.
Po udanym odwiezieniu mnie na lotnisko przez współbrata Gabriela, na lotnisku pierwsza przeszkoda. Samolot jest opóźniony. Podróżnicy poddenerwowani. Klima nie za bardzo działa. I ogólnie gorąco i duszno.
Po pokonaniu tej przeszkody i półtora godzinnym opóźnieniu jesteśmy w powietrzu. Pod nami zasypiające miasta i wioski. Mimo, że światło jeszcze się świeci.
Samolot wciąga te światełka i mam nadzieję, że nic mu nie będzie.
Szczęśliwie lądujemy w Basel w Szwajcarii. Gdzie miał oczekiwać na mnie niemiecki Pater\ksiądz Heinz Lau SCJ. No i go nie ma.
Po jakiś czasie i telefonie do Freiburga okazuje się, że jest. No, ale gdzie?
Okazuje się, że jesteśmy w innych krajach. Ja wylądowałem w sektorze szwajcarskim a on czeka na mnie w sektorze francuskim. Całe szczęście jest to całkiem niedaleko. Widzę go przez szybę. Tylko jak pokonać ową przeszkodę? Uprzejma pani z informacji podaje mi kierunek w którym muszę się udać. Po pokonaniu kilku pięter i korytarzy tudzież kilku punktów kontrolnych (całe szczęście nikt nic nie pilnuje) docieram do patera, który ma mnie zabrać na miejsce docelowe, gdzie docieramy około 1 w nocy już dnia następnego.
No i co. Ano tutaj też gorąco. Może nawet więcej niż w Rzymie. Przynajmniej w tych dniach.
A w domu. No tragedia. Nie ma klimatyzacji do której tak się przyzwyczaiłem w Rzymie. Nawet prostego wentylatora, który mógłby poruszyć trochę stojące powietrze.
Co zrobić? Rozwiązanie: znaleźć chłodzenie alternatywne. Gdzie? No pewnie. Lodówka i dobre niemieckie piwo. A więc do dzięła. Zapewniono mnie, że tego nie brakuje.
Więc po pewnym schłodzeniu, przynajmniej wewnętrznym udałem się na spoczynek. Jakoś dotrwałem do rana, by móc znowu się schłodzić.
A porankiem, prawie, przywitał mnie taki widok na Czarną Puszczę.
Do następnego razu.
Zdzich scj
Freiburg
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz